Bogowie w każdym mężczyźnie
Druga książka autorki pod wieloma względami rozczarowuje, trudno uciec od wrażenia, że osobista biografia wygrywa tu z naukowym obiektywizmem. Między pierwszą a drugą częścią autorka bowiem się rozwiodła i od razu jej feminizmowi wyrosły zęby. Nieustannie młóci czytelników terminem „patriarchat” odmienianym przez wszystkie przypadki i utożsamianym jednostronnie z korzeniem wszelkiego zła. Dla przykładu: autorka trafnie zauważa, że to, co Freud ujmował jako kompleks Edypa wynika w dużej mierze z błędów ojca, jego zazdrości o syna i uprzedzającej wrogości. Autorka nie dostrzega jednak, że coś do powiedzenia może mieć tu żona, która zatraca się w swej roli rodzicielki i piastunki zapominając o roli żony.
W rozdziale dalszym, o Zeusie, słowo patriarchat już nie pada kilka razy na każdej stronie, co najwyżej raz na dwie strony.
Skrzywienie feministyczne przejawia się w tej książce jeszcze na jednym poziomie, mianowicie w negatywnym wartościowaniu typowo patriarchalnych (w rozumieniu Bachofena) wartości: inteligencji, rozumu, siły etc. i preferowaniu wartości matriarchalnych, przede wszystkim uczuciowości i uczuciowej ekspresji.
Najbardziej zaskoczył mnie rozdział poświęcony Aresowi. Spodziewałem się, że sobie teraz autorka poużywa, że tępy osiłek, wulgarny macho. Nic z tych rzeczy. Okazuje się, że Ares to po prostu człowiek uczuciowy, wrażliwy, będący w kontakcie z własną emocjonalną stroną oraz z własnym ciałem. W sumie można się tego było spodziewać, w końcu osobistym wrogiem autorki jest patriarchat, czyli wywyższony Zeus, Apollo i Hermes. Stąd sympatia do Marsa czy Hefajstosa, których Zeus nie lubił. A jednak w końcu przychodzi kolej na Dionizosa, którego Zeus lubił, a który był kapłanem Wielkiej Matki.
Rozdział o Dionizosie jest również zaskakujący. Wszak był to Bóg-kapłan Bogini Matki, wyrażający skrajnie matriarchalne wartości: uczuciowość, iracjonalność i tym podobne. A jednak, co należy zapisać na duży plus Autorki, w tym rozdziale potrafi dostrzec również jego destrukcyjne cechy, choć naturalnie nie wiąże ich z matriarchatem (tu polecam trzeźwe uwagi Ericha Fromma).
W książce tej, bardziej niż w poprzedniej autorka redukuje archetyp do czysto ludzkiego wymiaru, znacznie mocniej wpisuje w archetyp ludzkie słabości. Trudno uciec tu od wrażenia, że autorka swe pojmowanie archetypu kształtowała głównie w trakcie swej praktyki psychiatrycznej, gdzie miała wszak do czynienia przede wszystkim z patologią (zdrowi i zrównoważeni ludzie nie chadzają do psychiatry).
Zakończenie książki jest jej kulminacją. Zarówno najlepsze jak i najgorsze strony pisarstwa autorki dochodzą tu do głosu nieskrępowanie. Raz mamy korespondencyjny seans z psychoanalityczką dla sfrustrowanych facetów, potem trochę zdrowej jungowskiej mądrości, a na koniec dość wulgarną propagandę feministyczną. Autorka chyba ma bardzo niskie mniemanie o mężczyznach, skoro sądzi, że taką łopatologią może kogoś przekonać. Rozdział o poszukiwaniu własnego mitu zapowiadał się ciekawie. Szkoda, że autorka nie oparła się pokusie by oddać się naiwnej utopistyce stosowanej w rozdziale o brakującym Bogu. Na zakończenie raczy nas jeszcze dawką typowego New Age w której od nowatorskich koncepcji chemika-teoretyka przechodzimy do nadziei na zmianę świadomości ludzkości.
Przez całą książkę przewija się nieskrywana nienawiść do władzy, uporczywa nieumiejętność dostrzeżenia w niej jakiejkolwiek wartości. Gdybym chciał zabawić się w domorosłego psychoanalityka powiedziałbym, że autorka miała jakieś problemy z ojcem. Ale wyraża ona tendencję szerszą. Co ciekawe, jako symbolu władzy (gdy tylko może nie wspomnieć wprost o Zeusie) używa postaci Dartha Vadera. Przypomniało mi to książkę, którą kilka miesięcy temu za radą Zaratustry przeczytałem – Roberta Bly’a Żelazny Jan, gdzie tendencja ta, nienawiści do ojców, została wyjątkowo trafnie zdiagnozowana, łącznie z takimi jej przejawami jak anarchizm czy skrajny pacyfizm. Brzmi to może miło, gdy słyszymy stale miłość, miłość, miłość, jako receptę na każdy problem. A jednak: takiego świata nigdy nie było. I są podstawy aby takiego nowego wspaniałego świata nie chcieć (ale to materiał na osobne rozważania).
Mimo wszystko, czytelnik, który ma w pamięci powyższe zastrzeżenia, albo po prostu, który nie wyłącza podczas lektury własnego rozumu, może odnieść z czytania wiele korzyści, jakie daje poznanie interesującego nas przedmiotu z nieco odmiennej perspektywy, niż ta, do jakiej nawykliśmy, a nawet niż ta, którą akceptujemy. Po jej przeczytaniu, radze mimo wszystko, w charakterze korekty, przeczytać Żelaznego Jana